Rekolekcje „Uzdrowienie wewnętrzne” stanowiły kontynuacje mojego procesu nawracania.

Zwróciłam się w kierunku wiary po 10 latach kompletnego oddalenia. Przed październikiem 2005 nie chciałam mieć nic wspólnego z religią.

Zawsze starałam się mocno stąpać po Ziemi. Wyznając zasadę, „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni” nienawidziłam się za wszelkie momenty słabości. Rekolekcje o uzdrowieniu uświadomiły mi przyczyny mojego wcześniejszego zachowania w stosunku do mężczyzn. W dzieciństwie doznałam [wiele] urazów ze strony mężczyzn z mojej rodziny, a niezabliźnione do końca rany zostały w podświadomości odbijając się na postępowaniu. Nie wierzyłam w bezinteresowną miłość. Moje liczne związki z chłopcami opierały się na wzajemnej fascynacji fizycznej i intelektualnej. Nigdy nie doznałam uczucia prawdziwej przyjaźni, ani całkowitego zaufania. Traktowałam mężczyzn mechanicznie. Raniłam ich bez zmrużenia okiem, a także godziłam się, aby oni mnie ranili.

Dzięki łasce, którą otrzymałam od Pana poznałam prawdziwe znaczenie miłości. W końcu zrozumiałam, co to znaczy kochać i być kochanym. W trakcie rekolekcji udało mi się wreszcie wybaczyć osobom, do których przez dłuższy czas czułam obrzydzenie. Moje życie nabrało sensu. Wcześniej nigdy nie mogłam zaznać prawdziwego szczęścia. Ciągle czułam się niezaspokojona. Chciałam wciąż więcej i więcej dochodząc do stanów przygnębienia i niezadowolenia z siebie. Nie potrafiłam cieszyć się małymi sprawami. Nie kochałam siebie, więc byłam bardzo krytyczna w stosunku do innych. Oceniałam ludzi na podstawie wyglądu zewnętrznego i osiągnięć intelektualnych. Teraz wreszcie towarzyszy mi uczucie spokoju i błogości. Nauczyłam się być wyrozumiała i cierpliwa. Każdego dnia staram się być ciepła i miła. Pragnę, aby inni czuli się potrzebni i dowartościowani. Wyzbyłam się uczucia zazdrości i zawiści do tych, którzy posiadają więcej. Bóg dał mi siłę i radość, a co najważniejsze zabrał strach, który towarzyszył mi każdego dnia. Chwała Panu!

 

Ewelina

Mój proces uzdrawiania trwa już od około siedmiu lat – zaczął się jeszcze podczas studiów. Przez ten czas Pan pozwala mi odkrywać bardzo powoli, krok po kroku, prawdę o mnie, zwłaszcza o źródłach moich trudności w relacjach z innymi. Udział w rekolekcjach o uzdrowieniu wewnętrznym z naszą wspólnotą postrzegałem jako kolejny etap na tej drodze. Czekałem na nie cały rok, gdyż na takie rekolekcje organizowane rok temu nie mogłem pojechać.

Pół roku temu po raz pierwszy w życiu zacząłem spotykać się z dziewczyną. To niezwykły, przełomowy czas. Nie ma człowieka, który znałby mnie lepiej niż ona. I mało kto mnie tak rozumie. Jednak w naszym związku zaczęło też wychodzić wiele trudności, bloków z mojej strony. I z tym konkretnie przyjechałem na rekolekcje.

Na rekolekcjach najważniejsza była dla mnie sobotnia modlitwa wstawiennicza. Gdy przedstawiłem mój problem osobom prowadzącym modlitwę, w rozmowie od razu wyszły sprawa rozwodu moich rodziców i mojego nieszczęśliwego zakochania z ostatnich lat studiów. Sądziłem, że obie te kwestie były dawno za mną. Trudności w mojej rodzinie już nieraz oddawałem Bogu na modlitwie. Podobnie tamto zakochanie – już wiele miesięcy temu odciąłem się od tej sprawy i postanowiłem do niej nie wracać. Dlatego zdziwiło mnie, że jeszcze teraz te problemy miałyby być przedmiotem próśb w modlitwie o uzdrowienie.

Ale wtedy zrozumiałem, że przecież to nie do mnie należy wskazanie czasu, kiedy Pan ześle łaskę uzdrowienia. To, że ja sam postanowiłem, że te sprawy zostały za mną, nie oznacza, że Bóg je uzdrowił. Rany się jednak nie zagoiły – po prostu odwróciłem od nich wzrok i zaaplikowałem jakieś proste znieczulenie. I uznałem, że łaska Boża nie jest mi już w tym temacie potrzebna. Zresztą należę do osób, które bardzo niechętnie przyznają, że są od czegoś lub kogoś zależne – nawet od Boga. Tu jednak Pan wyraźnie dał mi do zrozumienia, że on chce wkroczyć ze swoją miłością w te sytuacje. Dlatego oddałem mu je i poprosiłem o łaskę ich uzdrowienia.

Świadectwo to piszę z perspektywy trzech tygodni po rekolekcjach. Uzdrawianie trwa. Obecnie jestem na etapie przyglądania się problemom, które dały o sobie znać na tamtej modlitwie. Zaczynam zauważać, że – inaczej, niż myślałem przed rekolekcjami – problemy te rzeczywiście istnieją i rzutują na moje obecne życie. Na pewno to nie jedyne moje zranienia z przeszłości. Ale na rekolekcjach o uzdrowienie w Kaniach Bóg po raz kolejny wezwał mnie do pokory i cierpliwości, a jednocześnie wlał w moje serce nadzieję i przekonanie o swojej miłości. Dlatego wierzę, że jak dotąd, małymi kroczkami, będzie mnie przyprowadzał do siebie.

Chwała Panu!

 

Kanie Helenowskie 17-19 marca 2006 r.

Mam na imię Jola. Na rekolekcje o uzdrowieniu wewnętrznym pojechałam z kilkoma sprawami, które według mnie „wymagały naprawy”. Uszeregowałam je sobie w takiej kolejności, jaką uważałam za prawidłową i skupiłam się ogólnie właśnie na tych „ważniejszych rzeczach”. Mimo że w moim życiu już nieraz doświadczyłam uzdrawiającej mocy Pana Boga, to tak naprawdę chyba nie wierzyłam, że po tych rekolekcjach coś we mnie może się zmienić.

Ale Jezus bardzo mnie zaskoczył, pozytywnie oczywiście!

Jedną z „mniej ważnych” spraw, z którymi pojechałam do Kań była sprawa mojej kobiecości, którą przez wiele lat uważałam za coś złego. W moim życiu było wiele sytuacji, po których narodziło się we mnie takie poczucie. Pochodzę ze wsi i ze względu na to, że sporo pracuję tam w różnych miejscach, mam duży kontakt z ludźmi. I właśnie w tych miejscach, sytuacjach często słyszałam wiele przykrych słów, niemiłych tekstów od różnych mężczyzn, chłopaków. To wszystko bardzo mocno godziło w moją kobiecość, sprawiało, że nieraz czułam się po prostu brudna, miałam do siebie pretensje, że moja kobiecość prowokuje ludzi do złych myśli, słów czy nawet czynów, mimo że tak naprawdę nigdy nie zachowywałam ani nie ubierałam się w sposób prowokacyjny. Wręcz przeciwnie, zaczęłam ukrywać moją wrażliwość, uważając ją za coś złego, a starałam się pokazać to, że jestem silna, obojętna na tych ludzi, na ich słowa. To wszystko wpłynęło także na moje relacje z chłopakami, bo zaczęłam bronić się i uciekać nawet, gdy któryś z kolegów chciał mnie po przyjacielsku przytulić.

Tak naprawdę dopiero na tych rekolekcjach Pan Bóg pozwolił mi zrozumieć, jak ważna jest moja kobiecość i wszystko to, co przeżywam. Wiedziałam, że sama sobie z tym nie poradzę, że sama się nie zmienię. Dlatego z lękiem i tak małą wiarą oddałam to wszystko Jezusowi. I on naprawdę zaczął działać i to bardzo szybko! Pan wlał w moje serce niesamowitą radość właśnie z tego, że jestem kobietą, że On chciał żebym nią była, bo właśnie taka jest Jego wola dla mnie. Jezus dał mi takie wspaniałe poczucie, że moja kobiecość to coś bardzo dobrego i pięknego, że to nie jest słabość ani przyczyna zła, ale niesamowita łaska. Pan Bóg pozwolił i pozwala mi czuć się dumną z tego, że jestem kobietą, że stworzył mnie jako wrażliwą osobę i jest zadowolony ze Swojego dzieła. Jezus nauczył mnie także zwracać się w stronę Maryi, która jest prawdziwym ideałem kobiety i która uczy takiego pełnego zaufania i powierzenia się Bożej woli. I ja doświadczam tego, że w tej dziedzinie Jezus już mnie uzdrowił. Widzę to w mojej wewnętrznej postawie, uczuciach, ale także i „na zewnątrz”, bo uświadomiłam sobie, że już nie uciekam przed prostym i szczerym okazywaniem uczuć, przed przyjacielskim uściskiem. Jezus zabrał mój lęk przed ludźmi, przed mężczyznami, zabrał moje zranienia, a wlał w moje serce pokój i radość. Chwała Panu!

Na ”Rekolekcjach o uzdrowienie wewnętrzne” chciałem zostać uleczony ze swoich słabości. Chciałem dostać odwagę, by z łatwością czynić, to co uważam za słuszne. Bóg jednak zadziałał w innej strefie. Dotknął mnie tam, gdzie bardzo Go potrzebowałem. Wypełnił pustkę w moim sercu, która potrzebowała ojca, autorytetu. Mój biologiczny tata w sferze autorytetu przestał mi wystarczać. Przez długi okres w swoim życiu poszukiwałem ojca, wśród starszych ode mnie mężczyzn. Ale nie odkryłem go w żadnym z nich.

 

Dopiero teraz Bóg nazywając mnie swoim synem, pokazał mi, gdzie jest mój ojciec. Pokazał mi, że to On jest moim prawdziwym ojcem, który mnie nigdy nie zawiedzie, który ma siłę i moc na której mogę się zawsze opierać.

 

Chwała Panu!
Maciek Skrzypkowski

Nazywam się Dorota i mam 34 lata. Jestem sama. Ale nie jestem „singlem” z wyboru. Wczoraj, tzn. w niedzielę 2 marca 2008 roku wróciłam przeziębiona z Rekolekcji „Uzdrowienie wewnętrzne”. Pojechałam tam, aby zobaczyć swoje rany, w wyniku których (i wielu innych, no ale….) właśnie jestem sama. Bo tak czuję, że moim powołaniem nie jest ani bycie zakonnicą ani bycie samej. Gdzieś w głębi serca mam potrzebę założenia rodziny. Od dawna wiedziałam, że to moje bolesne doświadczenia z dzieciństwa, a nie własny wybór spowodowały, że nie mogę przekroczyć lęku związanego z otwarciem się na Kogoś bliskiego.

 

Na modlitwie wstawienniczej ponownie doświadczyłam strachu podobnego do tego, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Był tak silny, że odbierał mi mowę. Niemal zmuszona przez osoby wstawiające się za mną, miałam wypowiadać uczucia, które wówczas mi towarzyszyły. Myślałam, że Bóg tego nie udźwignie, że ja muszę sama. I wtedy też stwierdziłam, że w zasadzie jestem niewierząca. Bo nie wierzyłam, że Bóg jest silniejszy ode mni. Myślałam, że nie ma już nikogo silniejszego, że tylko ja mam monopol na całą siłę. W sobotę (podczas świętego milczenia) w ramach ćwiczenia wiary w Pana Boga, otrzymałam dar. Dar słabości. Wszystkie trudy życia znosiłam sama, gdyż wydawało mi się, że Boga nie ma. Przecież mi w niczym nie pomagał. W wyniku mojego błędnego myślenia odeszłam kilka lat temu od Kościoła. Buddyzm wydawał mi się atrakcyjniejszy. Ale to siła Boga sprowadziła mnie do niego z powrotem. Zatem wcale nie jestem taka silna, za jaką się uważałam. Trudne do przyjęcia.

Na początku napisałam, że wróciłam przeziębiona. Rzeczywiście tak było. Bo Pan dotknął moich zabezpieczeń, którymi było chowanie się przed sobą i przed ludźmi w swojej ciasnej i ciemnej skorupce. I za to mu dziękuję. Coś we mnie pękło. Otworzyło się. Doszłam też do wniosku, że moją wiarą w Boga byli karzący mnie rodzice. To co miałam do rodziców, zwaliłam na Boga. Te rekolekcje też pomogły mi poustawiać wszystko – a raczej wszystkich – na właściwych miejscach. Bóg to Bóg. Przebaczyłam niegodziwe zachowania swojemu ojcu i tym wszystkim, którzy mnie zranili. Ale nawet nie wiedziałam, że tak trudno przebaczyć sobie samej.

Teraz wiem, że mogę prosić Boga o pomoc, nie tylko w tej sprawie ale w każdej innej dziedzinie. Wydawało mi się, że ja na nic nie zasługuję, że jestem gorsza, ostatnia, że do niczego nie mam prawa. Pan uzdrawia też i te moje wszystkie kompleksy ale moja największa radość jest w tym, że Pan Bóg się od moich trudnych spraw nie przewróci. I że jednak On jest silniejszy ode mnie. Niedawno straciłam pracę. Ale tylko po to, żeby pozwolić Panu działać we mnie i przeze mnie i aby oddać mu swoje życie na Jego Chwałę. Jednak „chyba” On wygrał. A miłością jaką mnie zalał jestem oczyszczona. Sprawił też, że z Nim żadne trudy nie są ciężkie.

 

Z błogosławieństwem
Dorota

Piszę, ponieważ przynagliła mnie Miłość. Na „Rekolekcje o uzdrowienie wewnętrzne”, jechałam z myślą, że będzie to czas na takie „duchowe zabiegi kosmetyczne”, bo Jezus już mnie uwolnił i uzdrowił. Przychodziły też myśli, że Pan obnaży coś takiego przede mną, że „stracę” swoje powołanie, czy raczej się okaże, że go w ogóle nie ma… Ale wiedziałam, że to nie ode mnie, ani Boga, tylko pokusa szatańska, bo On nawet, kiedy prawie nie może, to musi wrzucić jeszcze swoje trzy grosze.

Moją największą raną był brak ojca. Ostatnio miałam okazje zobaczyć się i porozmawiać z nim pierwszy raz w życiu, po 18-stu latach. Przed tym spotkaniem mama pokazała mi akt rozwodowy, w którym była również data ślubu moich rodziców. Ślub mieli w lutym, a ja urodziłam się w kwietniu, do tego urodziłam się tydzień później. Wtedy nie wnikałam w szczegóły. Byłam zbyt przejęta tym, że spotkam się z moim ojcem, ale przed rekolekcjami po konferencji wprowadzającej, kiedy wróciłam do domu, zaczęłam rozmawiać z moja mamą i zapytałam „jak to było?”. Okazało się, że moja mama będąc ze mną w ciąży, żyła w ogromnym stresie. Sięgała nawet pomocy u oo. Marianów… Ten stres wynikał nie tylko z reakcji rodziców mojej mamy, ale również z tego jak odniósł się do tej sytuacji początkowo mój ojciec. On po prostu nie chciał, żebym się narodziła. Później po rozmowach z mamą i moją babcią opamiętał się, ale nie na długo. Gdy miałam 2-latka wyjechał do Stanów, żeby zarobić pieniądze na spłatę jednego z kredytów za dom, ale nie wrócił. Kredyt spłacili moi dziadkowie, a nas, czyli moją mamę, mnie i moją młodszą siostrą zostawił. Przez parę jeszcze lat wysyłał paczki ze słodyczami i zabawkami, listami do mojej mamy i kasety z swoimi parogodzinnymi nagraniami skierowanymi do nas… Pamiętam, że jako dzieci wołałam zawsze wtedy z moja siostrą „tatusiu wróć, wróć do nas”. Ale ojciec nie wrócił i przez kolejne lata, aż do teraz nie było z nim żadnego kontaktu. Kontakt niestety okazuje się chyba być interesowny i teraz znowu z nim się nie kontaktujemy.

Na rekolekcjach zobaczyłam, że właśnie ten brak ojca i jego początkowe przeklęcie moich narodzin było przyczyną kolejnych ran w życiu. Jako dziecko np., w szkole podstawowej, miałam taki okres, kiedy właściwie nie wiedziałam, po co ja żyje. Właściwie nawet do końca, to nie chciało mi się żyć. Później w gimnazjum zachorowałam na anoreksję, na szczęście choroba się nie rozwinęła, bo miałam rodzinę i innych bliskich, m.in.. moją ukochaną nauczycielkę niemieckiego, to jej głównie zawdzięczam, to że dalej nie popadłam w chorobę…

Swoje rany ujrzałam podczas liturgii wybaczenia. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego zaczęły lecieć mi łzy w chwili, gdy były odczytywane słowa o okresie prenatalnym. A właściwie, to już wiedziałam, ale nie sądziłam, że ta rana może jeszcze krwawić. Również w momencie, kiedy były kierowane słowa wybaczenia względem Ojca, to było szczególnie bolesne, ale Jezus uzdolnił mnie do wybaczenia.

Wybaczyłam swoim rodzicom, przede wszystkim swojemu ojcu w Imię Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa. Łzy już nie płynęły, a moje serce oczyszczało się z głęboko ukrytej urazy i żalu. A kiedy spojrzałam na Jezusa w monstrancji i ksiądz pomodlił się nade mną, to już była Tylko Miłość. I ta Miłość pozostała już do końca rekolekcji i nadal trwa, rozwija się, dojrzewa. Zaczęła wydawać już nawet owoce. Zrozumiałam m. in., że zachorowałam na anoreksję, bo bardzo pragnęłam miłości. Chciałam, żeby ktoś wreszcie zwrócił na mnie uwagę, żeby ktoś się mną zajął, żeby wziął mnie w ramiona i spojrzał na mnie z miłością, a tak pragnęłam tej miłości, bo gdzieś głęboko w mojej podświadomości było zakorzenione odrzucenie.

Kolejne owoce, to odkrywanie w sobie nowych chryzmatów. Mam takie wrażenie, jakby podczas modlitwy wstawienniczej Duch Święty dawał mi poznać zakamarki serca człowieka… Czuję się teraz w ogromnej Łasce u Ducha Świętego. On objawia, to również w takich małych prozaicznych sprawach np. po modlitwie wstawienniczej, zostało mi jeszcze chwilę czasu, więc poszłam na spacer i pomyślałam sobie „Duchu Święty, ja nie mam zegarka, nie wiem nawet, która jest teraz dokładnie godzina, to poprowadź mnie tak, żebym zdążyła na kolację” i faktycznie, kiedy zbliżałam się już do bram ośrodka, usłyszałam dźwięk dzwoneczka, zwołującego na posiłek. Na kolacji, gdy miała być cisza, a wszyscy rozmawiali, powiedziałam do koleżanek przy stole, że tak chciałabym być na adoracji na godzinę 12.00, to było jednoczesne westchnienie do Ducha Świętego, i faktycznie na tą godzinę nasz pokój miał adorację. Chciałam mieć dyżur liturgiczny w niedziele i tu również tak się stało. Myślałam sobie jeszcze o tym, że chciałabym mieć czytanie i Ksiądz chciał nawet mi dać jedno, ale inna dziewczyna bardzo chciała, wtedy pomyślałam sobie, że skoro to ma się przyczynić do jej Zbawienia, to niech czyta. Ja jeszcze się naczytam. I jeszcze ta modlitwa wstawiennicza Pań z grupy „Marana Tha”. Powiedziałam, wstawienniczkom o swoich ranach, ale także o wątpliwościach rodzących się wokół powołania . I w czasie tej modlitwy wstawienniczej dostałam fragment z Ewangelii wg. św. Jana „Modlitwa Arcykapłańska Chrystusa” – Prośba za uczniów (J 17,6-10), po tym jak odczytała ten fragment jedna z Pań, mnie oraz pozostałe Panie napełniła niesamowicie ogromna radość, jedna z Pań powiedziała „widzisz już wtedy Pan Jezus się za Ciebie modlił”. I po tej modlitwie wyszłam niesamowicie radosna, pełna uwielbienia, a na spacer właśnie poszłam po to, żeby wielbić Pana i dziękować za powołanie. A kiedy wracałam z niego i przypominałam sobie słowa „Nie wyście mnie wybrali, ale ja Was wybrałem”, mówiłam do Pana Boga mniej więcej słowa „to Ty mnie powołujesz” i na te słowa zrywał się potężny wiatr. Wiem, że taka pogoda była, ale akurat na te słowa… Czułam wtedy szczególną bliskość Ducha Świętego.

Do tego poczułam się niesamowicie wyróżniona przez Pana Jezusa, że nazywa mnie swoim uczniem. I stało się wręcz odwrotnie do moich obaw o powołanie. Pan mnie utwierdza w Nim i uczy dojrzewać w Miłości. Chwała Panu!

Zapisywałam się na rekolekcje z myślą, że warto coś zmienić. Wyleczyć rany. Czułam, że po burzliwym okresie codziennego nawracania się, ogromnego doświadczenia łaski Pana jest jeszcze coś w moim sercu, co nie pozwala wzrastać w miłości do Chrystusa. Ale Jezus wezwał mnie na „Rekolekcje o uzdrowieniu wewnętrznym”…

Bardzo bałam się rozdrapywania przeszłości. Bałam się, że nie będę w stanie podzielić się historią mego życia, nie przełamię bariery wstydu i nieuzasadnionego poczucia winy. Na rekolekcje przyjechałam z bolesnymi ranami jeszcze z okresu dzieciństwa. Rany, które nie pozwalały mi kochać i ufać drugiemu człowiekowi. Czułam się niegodna miłości, niegodna ją przyjmować, i nią dzielić się. Tworzyłam grubościenną skorupę, chowając głęboko zranienia, żal i tęsknotę za miłością.

Pan dał mi dar zrozumienia sensu cierpienia. Zdjął łuski z oczu i pokazał, że zadawanie ran jest obustronne. Modlitwy i adoracja prowadziły mnie ku temu, co naprawdę stanowiło parasol ochronny przed zdrojem miłości – to był wyrzut Bogu i niezrozumienie, dlaczego Pan tak mnie doświadcza. Dlaczego zsyła na mnie to wszystko, dlaczego muszę znosić upokorzenia od najbliższych i wzgardzenie uczuciami od innych osób. W imię Chrystusa udało mi się przebaczyć. Sama nie byłabym do tego zdolna. Podczas modlitwy wstawienniczej doświadczyłam ukojenia, uświęcenia i zalania łaską moich zranień. Czułam, że Maryja obejmuje mnie swoim płaszczem. Czułością wynagradza mi rozpaczliwe i nieugaszone pragnienie miłości. A Słowo, które dał mi wtedy Pan, przyniosło nadzieję: „Głos mojego ukochanego! Oto On! Oto nadchodzi!… Powstań przyjaciółko ma, piękna ma i pójdź!” (Pnp 2, 8-14). Już teraz czuję, że jestem uzdolniona uczyć się od Miłości największej i bezgranicznej – Chrystusowej.

Odpowiedź na pytanie o sens cierpienia, przyniosły Słowa na nocnej adoracji Najświętszego Sakramentu: „… My sami chlubimy się… we wszystkich prześladowaniach i uciskach, które znosicie. Są one zapowiedzią sprawiedliwego sądu Boga; celem jego jest uznanie was za godnych Królestwa Bożego, dla którego też cierpicie”. Bo wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia….Bo On woła, bym przyszła, a On mnie pokrzepi… A moc w słabości się doskonali” (2 Tes 1, 4-5).

W pełnej świadomości i wolności chcę umrzeć dla świata, stracić swe życie, by zacząć życie nowe – w Chrystusie Jezusie, moim Panu i Zbawcy. Myśl, którą obdarował mnie Pan na zakończenie adoracji najpełniej oddaje to, czym chcę się karmić w trudzie cierpienia: Już teraz we mnie kwitną Twe ogrody, Panie…

 

Chwała Panu!.